Czułam się bezpiecznie jak nigdzie. Komary i meszki też okazały się nie takie krwiożercze, jak ostrzegano, a bardziej niż czapki i rękawiczki przydały się kostiumy kąpielowe.
Do Irkucka lecieliśmy prawie osiem godzin, nie licząc trzygodzinnej przerwy w Sankt Petersburgu. Powrót - przez Azję i Europę - trwał prawie dwa tygodnie. Przejechaliśmy 7,5 tys. km. Wyprawę zorganizował (i prowadził 32-letniego wojskowego mana) gdańszczanin Romuald Koperski, podróżnik, który Syberię penetruje od 20 lat i opisuje w książkach (m.in. "Pojedynek z Syberią", "Przez Syberię na gapę"). Było nas 14 plus Koperski. Do towarzystwa mieliśmy kilkoro Niemców w dwóch mniejszych terenowych pojazdach. Opiekował się nimi Janusz Makewicz (ksywka Sam Wiesz Kto), Polak z Wilna, uczestnik walk w Afganistanie. Na prawym ramieniu wiązał sobie czarną chustkę (znak rozpoznawczy weteranów), która podobno wymusza w Rosji respekt i szacunek dla posiadacza.
Nocowaliśmy w namiotach, rozbijaliśmy się na dziko (ale legalnie) nad Leną, Angarą, Wołgą i mniejszymi rzekami w pobliżu transsyberyjskiej kolei. Czułam się bezpiecznie jak nigdzie. Komary i meszki okazały się nie takie krwiożercze, jak nas straszono.
Był przełom sierpnia i września 2009 r., pogoda nie gorsza niż w Polsce. Kąpałam się w Bajkale, Lenie, Angarze i Wołdze. - Znajomi w Warszawie myślą, że chodzę po śniegu, w kożuchu, czapce i rękawiczkach - śmiała się Ewa, pozując do zdjęć w kostiumie kąpielowym nad Zalewem Brackim. Ale zdarzyło się i tak, że na podmokłych terenach za Nowosybirskiem rano na namiotach leżał szron. A gdy dotarliśmy do Wilna, telewizja podała, że w Listwiance, gdzie dziesięć dni wcześniej kąpaliśmy się w jeziorze, spadł śnieg.
***
Słowo "Bajkał" zawsze było dla mnie tajemnicze, kojarzyło się z przygodą i tęsknotą. Pierwszy raz zobaczyłam "słodkie morze" w październiku 1977 r. na wycieczce z Juventurem. Trzymano nas kilka dni w Nowosybirsku, każąc podziwiać bloki, nieróżniące się wiele od naszych. Zamiast ulic szerokie arterie, w sam raz na defilady. Jedyną rozrywką było kupno złota (wystałam w kolejce ogromny złoty pierścionek z rubinem, z przeznaczeniem na handel). W Irkucku na własną rękę szukaliśmy drewnianych domków z charakterystycznymi rzeźbami.
Na koniec zafundowano nam jednodniową wyprawę rozklekotanym autobusem nad Bajkał, do Listwianki. Rejs stateczkiem nie był przewidziany, jedynie wizyta w muzeum. Podczas wspinaczki na górę Czerskiego minął nas wspaniały autokar z turystami amerykańskimi, na których czekał elegancki, dolarowy hotel.
***
Po latach Listwianka nie ta sama, pobudowano hotele i pensjonaty, tylko po stoczni, która była kiedyś przedmiotem dumy, został zardzewiały wrak statku. Nie jesteśmy już turystami drugiej kategorii. Śpimy (ten jeden raz) w pensjonacie Przy Jeziorze (2 tys. rubli), na górę Czerskiego wjeżdżamy wyciągiem (90 rubli), płyniemy stateczkiem (200 rubli). Na targu kupujemy rybki omule (tutejszy specjał). Jest dużo ozdób z kamieni, ale ceny słone, wzory nieciekawe. Widzę kajdanki, podobno autentyczne, ale za 4 tys. rubli!
Bez skutku szukam hotelu dla amerykańskich gości (podobno dziś to już ruina) i dopiero teraz poznaję jego historię. W latach 60. XX w. w Listwiance miał wypoczywać przez kilka dni prezydent USA Dwight D. Eisenhower. W ekspresowym tempie powstała droga z Irkucka nad jezioro, wyciąg na górę Czerskiego i ów ekskluzywny hotel, do którego w 1977 r. jako turystka z demoludów nie miałam wstępu. Prezydent nie przyjechał, ale ok. 70-kilometrowa droga dotąd jest jedną z najlepszych w tamtych stronach.
***
Ust-Ordyński, stolica północnej Buriacji, leży nad Kuną, a ta wpada do Angary, jedynej rzeki, która wypływa z Bajkału. Ni to wioska, ni miasto - z ulicami, ale po głównej (Lenina) spacerują krowy. Zatrzymujemy się przy zielonej drewnianej chałupce, by spróbować tutejszego specjału. Pozy to pieróg z baraniną i rosołem w środku, rosół pije się przez otworek (porcja, czyli dwa pierogi, 50 rubli, ok. 5 zł). Przy stoliku w rogu raczy się nimi buriacka rodzina. Mężczyzna w średnim wieku, usłyszawszy polską mowę, wyraźnie się ucieszył. - Służyłem w Legnicy - mówi z dumą.
W czasie dalszej podróży zajadaliśmy się w gościńcach smacznymi ruskimi pierogami: z mięsem, serem, kartoflami ze skwarkami, grzybami, kapustą. W sklepach zaopatrzenie nie gorsze niż w Polsce: zachodnie papierosy, alkohole, kosmetyki. Szukając miejscowych specjałów, trafiłam na byczki w tomatnom sosie - tę smaczną bajkalską rybkę sprzedawano kiedyś w naszych sklepach. Nazwa ta sama, ale smak nie ten, pomidorowa zalewa mdła, niedoprawiona. Kolega wypatrzył papierosy biełomorkanał, popularne kiedyś "biełomory". Syberyjskie wódki zachwycały smakiem, wyglądem butelek i ceną. - Jedyny towar tańszy niż u nas - stwierdził Adam. Mnie podobały się ich nazwy: Bajkał, Tajga, Żurawie, Matuszka Ruś, Putinka (ale to chyba od drogi, nie od nazwiska premiera). Ubikacje publiczne jak straszyły, tak straszą - smród i brud, zamiast sedesów otwór w betonie bądź w podłodze z desek. A tam, gdzie trafił się sedes, opłatę pobierała nabzdyczona dziewczyna, pilnująca wiadra z wodą i "po uznaniu" spłukująca po klientach.
***
Spływ Leną dmuchanymi kajakami zaczęliśmy 200 km od jej źródła, a 5 km od miejscowości Kaczua. Pogoda piękna, rzeka na przemian leniwa i rwąca, dno raz piaszczyste, raz kamieniste. Po lewej tajga, podchodząca pod sam brzeg, po prawej wzgórza i czerwone skały przechodzące w step. Cisza i pustka. Po dziesięciu kilometrach wychodzimy na brzeg, by zobaczyć rysunki sprzed 10 tys. lat odkryte wysoko na skałach. Drapiemy się pod górę, bo z dołu widoczne są głównie imiona zakochanych par nasmarowane białą farbą. Malowidła budzą w nas mieszane uczucia, bo jakby za nowe, za wyraźne (może podretuszowane?). Najbardziej rzuca się w oczy okazały ni to jeleń, ni renifer, podejrzanie kształtny i proporcjonalny. Na rzece pojawia się spóźniony kajak bez wioseł, z przemoczonymi pasażerami. Dorota i Marek mieli wywrotkę, on został bez kamery, aparatu fotograficznego i buta. Dopłynęli, wiosłując rękami.
Przed nami jeszcze 20 km do Wiercholeńska, gdzie zbiórka przed mostem pontonowym. Widząc zabudowania na horyzoncie, kierujemy się do brzegu, by odwiedzić wioskę, ale po kolana w rzece stoi duże stado krów i byków. Na brzegu dwaj chłopcy popisują się strzelaniem z bata. Nurt znosi nas prosto w środek stada, ale udało się ominąć niebezpieczeństwo
Za jakiś czas (też z prawej) druga wioska. Po brzegu chodzi w tę i z powrotem starszy mężczyzna, ciągnąc na sznurku pływającą po rzece drewnianą skrzynię. Wyjaśnił nam, że to przyrząd do łowienia ryb za pomocą przyczepionych do sznurków haczyków z muchami na przynętę.
Wyciągamy kajak na brzeg i wchodzimy do wioski. Jak wymarła. Puste, drewniane domy, niektóre częściowo rozebrane. Zaglądam do okazałego budynku dawnego domu kultury: gołe ściany, bez podłóg, została tylko tabliczka "Nje kurit". Zjawia się zaciekawiony naszą wizytą mężczyzna. Ma na imię Aleksy, jest z obstawą - psem Sobolem i czarną kotką. Chętnie wdaje się w rozmowę. Wioska, do której trafiliśmy, to Kartuchy. Mieszkają w niej cztery rodziny, reszta uciekła do miast, bo tu nie ma z czego żyć. Wracają tylko na weekendy, a ci, którzy zostawili domy - na letniska.
Płyniemy dalej. Z daleka widać zielone wieżyczki cerkwi - to pewnie Wiercholeńsk, już widać most pontonowy. Diabeł nas chyba podkusił: zamiast kierować się na brzeg, chcemy przepłynąć pod mostem. Lena nabiera tu prędkości, szerokie koryto dzieli się na kilka nurtów, prąd znosi nas na przęsło i wywraca. Ryszard dopłynął do brzegu, a ja wiszę uczepiona stalowego występu, bojąc się zapuścić w kipiel pod mostem. Zbierają się gapie, zawiadamiają naszych o żenszczinie, która się topi. Janusz, wytrawny żeglarz, rusza kajakiem na pomoc.
***
Znad Leny jedziemy w kierunku przeprawy promowej na Angarze w okolicach Zalewu Brackiego. Mijamy miasto Żygałowo z piękną cerkwią i pomnikiem Lenina. Same drewniane domki, pomalowane głównie na niebiesko i zielono. W przydomowych ogródkach przeważnie zielsko, z rzadka wychyla się zza płotu słonecznik, wszędzie straszą popielatobeżowe dachy domów, pokryte trującym azbestem.
Główna droga - trakt moskiewski - w tych okolicach nawet znośna, ale reszta to piach i kamienie. Zabiera się z nami Pietia, mężczyzna ok. 50-letni, maszerujący pustą drogą do narzeczonej - wielkie musi być jego uczucie, skoro chce pokonać aż 20 km!
Dojeżdżamy do przeprawy Nowaja-uda Cziczkowo. Czeka nas podróż promem z przesiadkami: najpierw odnogą Angary, potem jej głównym korytem. Za drugim razem przepuszczamy ciężarówki z Mongołami i ich końmi - jadą na zawody.
W okolicach Nowosybirska zabieramy kolejnego autostopowicza - Anton, 26-letni chłopak z Tomska (obecnie mieszka w Nowosybirsku), jest w drodze do Omska, gdzie z dwoma kolegami zagra na koncercie. Zarabia jako alpinista przemysłowy, ale jego hobby to muzyka reggae i folk. W olbrzymim plecaku taszczy ukochany instrument - diambę - owinięty w śpiwór i ubrania. Jest poważny, miły, towarzyski. Robi się już ciemno, a do Omska kawał drogi, więc Witek (jego rówieśnik) zaprasza go na kolację, ognisko i nocleg, odstępując własny namiot. Anton dał nam koncert pod rozgwieżdżonym niebem, z przejęciem zaśpiewał pieśń kozacką i swoje ulubione syberyjskie kawałki.
I jeszcze jedno spotkanie, tym razem z przeszłością. Łukasz Kazberuk, młody chłopak z Nadarzyna, który dołączył do nas w Irkucku (wcześniej był w Mongolii, dokąd wybrał się koleją transsyberyjską i transmongolską), przemierzył tysiące kilometrów, by odwiedzić miejsce, w którym na Syberii poznali się i pokochali jego dziadkowie. Zostali tam wywiezieni z rozkazu Stalina jako świadkowie Jehowy, w rodzinne strony, w okolice Lwowa już nigdy nie wrócili. Po 15 latach zsyłki osiedlili się na Śląsku. W Tułunie, gdy reszta naszej grupy robiła zakupy, Łukasz stopem dotarł do miejsca, które w Polsce wyszukał na super dokładnych mapach, kierując się wskazówkami babci. Trafił do nieczynnej od 15 lat fabryki, którą budowali zesłańcy - Polacy i Litwini. Po barakach, w których mieszkali, nie ma śladu, bo w 1984 r. zmyła je woda. Łukasz zrobił zdjęcia - niestety, jego dziadek już nie żyje.
Za Tiumeniem, a przed Jekaterynburgiem (dawny Świerdłowsk, gdzie okrutnie zamordowano ostatniego rosyjskiego cara i jego rodzinę) kończy się Syberia. Umowną granicę między Azją i Europą wyznacza biały słup i pomnik z czerwonego granitu, przy którym każdy chce mieć zdjęcie.
Przed wyjazdem straszono mnie (w żartach i na serio) spotkaniem z syberyjskim misiem ludojadem. Niedźwiedzi nie spotkaliśmy, przynajmniej tych na wolności. Straszyły wypchane, wątpliwa ozdoba przydrożnych barów. Przy jednym z zajazdów, już po europejskiej stronie, zobaczyliśmy żywego misia więzionego w ciasnej klatce na podwórzu. W Listwiance miś za kratkami też zarabiał na właściciela. Rozpacz mnie ogarniała na widok bezpańskich psów, brudnych, wychudzonych, schorowanych, polujących na resztki jedzenia przy barach, zajazdach, stacjach benzynowych.
- Po co ty tam jedziesz? Co tam zgubiłaś ? - pytano mnie przed wyjazdem. Ten, kto czytał Pasternaka, Kapuścińskiego, Newerlego, wspomnienia Krzywickiej, oglądał "Syberiadę" Michałkowa - dobrze wie, po co.
Grażyna Nowicka
Gazeta.pl Turystyka 2010-04-05, ostatnia aktualizacja 2010-04-06 11:06
Fot. Dorota Frątczak, Adam Pióro