W dniach od 10 do 13 maja br. dzięki naszej klubowej koleżance Dorocie Krzyszczuk, która wszystko znakomicie przygotowała i zorganizowała, odbyliśmy długą wędrówkę po Dolnym Śląsku, podziwiając jego piękno, a zwłaszcza dorobek kulturalny. Umożliwiła nam również spotkania z ludźmi sztuki.
W krainie baśni i legend
I tak najpierw trafiliśmy do bajkowego świata Dariusza Milińskiego w Pławnej (koło Lwówka Śląskiego). Miliński to malarz od urodzenia – malował od zawsze i na wszystkim. W młodości różnie mu się powodziło. Gdy jednak minął czas młodzieńczych szaleństw, ponieważ lubił o 5 rano wstawać i pracować, to nawet ze 3 obrazki dziennie udawało mu się namalować. Obrazki, które on sam ze śmiechem nazywa Nikifory, zaczęły rosnąć w cenie i zyskiwać uznanie. Krytycy sztuki piszą o nim, że potrafi połączyć kryteria estetyczne i zasady dobrej, mistrzowskiej roboty z całkiem współczesnymi wymaganiami, a więc regułami operowania barwą, światłem i budową płaszczyzny oraz wiedzy o nich. „Z gotyku w jego północnej odmianie artysta przejął dokładność rysunku i takiejże, wręcz skrupulatnej opisowości” - jak pisze Jerzy Medeyski.
Gdyby Miliński na tym poprzestał, to byłby, chociaż bez akademickiego dyplomu, malarzem jakich wiele. On poszedł dalej. Swój dom galerię, gdzie wystawia obrazy, otoczył baśniowym Disneylandem. Jest tam wielka głowa Ducha Gór, jest średniowieczna osada, z koniem trojańskim wewnątrz, a vis a vis postawił zameczek, otoczony podwórkiem pełnym rzeźb zwierząt i ludzkich postaci. Tam organizuje warsztaty nie tylko dla okolicznej młodzieży, ale i studentów. We wnętrzu zameczku mieści się obecnie Teatr Lalek, w którym przedstawia się dawne i nowe legendy śląskie. Wcześniej wraz z synami prowadził teatr wędrowny.
Własnym sumptem stworzył Muzeum Przesiedlonych i Wypędzonych. Skrzętnie zbiera wszystkie okruchy życia dawnych mieszkańców tych stron - od pożółkłych fotografii począwszy, na starych butach kończąc. O Muzeum opowiada właśnie naszej koleżance z Radia Rzeszów – Gosi Iwanickiej (fot.).
Teraz skończył remont wiekowej szachulcowej chałupy z myślą o ludziach, którzy chcieliby poczuć klimat dawnych lat. Szczyt swojej fantazji jednak chyba osiągnął, gdy zbudował kopię Arki Noego na 40 metrów długą, zapraszając do niej oczywiście rzeźbione zwierzęta i zbierając w niej różne sakralne przedmioty. Ubezpieczył się na życie? Na razie daje jednak zarobić innym. I do tego jego na poły baśniowego świata ciągną teraz ludzie nie tylko z Polski, by ogrzać się ciepłym humorem jego gospodarza. W każdym podobno drzemie dziecko, ale nie każdy jest artystą.
Lubomierz
Lubomierz, to małe śląskie miasteczko, o którym nikt by pewnie nie usłyszał, gdyby nie filmowcy. Jako pierwszy odkrył jego urok Kazimierz Kutz. Uliczki tego miasta posłużyły mu jako plener, gdy kręcił film „Krzyż walecznych”. W 1967 roku trafił do tego miasteczka Sylwester Chęciński i nakręcił tutaj swoją kultową komedię „Sami swoi” wg scenariusza Andrzeja Mularczyka.
W dawnym domu kupieckim a dziś miejscowym Ośrodku Kultury mieści się Muzeum Kargula i Pawlaka, gdzie znalazły się pamiątki związane z tym filmem, a miejscowy kustosz z wielkim przejęciem opowiada różne anegdoty i pokazuje ujęcia, które ówczesna cenzura kazała z filmu usunąć. Ciekawe jednak, że przeszły wtedy sceny, pokazujące pomoc „Cioci UNRY”. W Lubomierzu odbywają się także doroczne festiwale filmów komediowych, a Wacław Kowalski, odtwórca roli Pawlaka, ma swoją ulicę.
Huta szkła Borowski
A teraz pora na szkło! I to jakie! Światowej klasy szkło artystyczne! Odwiedzamy hutę szkła rodziny Borowskich w Bolesławcu. Stanisław Borowski urodził się we Francji. Jego ojciec - górnik - po wojnie wrócił do Polski. Stanisław jednak nie chciał być górnikiem i przez wiele lat grał z powodzeniem na perkusji w zespole muzycznym. Potem wyjechał z Polski i przez 10 lat mieszkał w Niemczech. W 1992 r. kupił zniszczone zabudowania folwarczne koło Bolesławca i postanowił urządzić hutę szkła. Jak wyglądają te zabudowania obecnie, widać na fotografii nr 2 w poniższej galerii.
Szkło wytapia się ręcznie, a stosowane tu techniki są bardzo skomplikowane. Borowski okazał się bardzo zdolnym artystą. Jego synowie takoż. Unikatowe dzieła, które tworzą Stanisław i jego synowie, znajdują się w prestiżowych galeriach, muzeach i prywatnych kolekcjach, m.in. w Corning Museum of Glass w Nowym Jorku, Glasmuseum we Frauenau i Rheinbach, Badisches Landmuseum w Karlsruhe, Musée des Arts Décoratifs w Paryżu, Muzeum Narodowym we Wrocławiu oraz Muzeum Karkonoskim w Jeleniej Górze. Ceny - jak widać - dla nas zaporowe. Klienci przyjeżdżają głównie z Niemiec. Borowski ma również swoje sklepy firmowe w Warszawie (niedaleko hotelu „Bristol”), na Karowej oraz bodajże w Krakowie.
Bolesławiec i ceramika
Po doznaniach artystycznych zniżyliśmy się do sztuki użytkowej i odwiedziliśmy Manufakturę w Bolesławcu, który ceramiką stoi. W pobliżu bowiem są świetne złoża kaolinu i glinki potrzebnej do tych wyrobów. Manufaktura to firma rodzinna (posiada 4 filie), ale oprócz niej w Bolesławcu funkcjonuje jeszcze 20 małych firm, także rodzinnych. Tutaj niemal pod karą śmierci nie wolno nam było niczego dotykać. Chodziło nie tylko o możliwość ewentualnego zgniecenia czegoś. Podobno nawet lekki dotyk palca powoduje, że później powierzchnia nierówno pokrywa się szkliwem.
Malunki robi się tu ręcznie, ewentualnie przy pomocy małych stempelków. Maluje się na akord!!! Te kobaltowe wzory znamy wszyscy.... Od razu wiadomo, że ta ceramika pochodzi z Bolesławca! Wkraczają też i inne barwy... A to najnowszy wzór Manufaktury Flower - line pokazywany w ub. roku na targach w Niemczech.
Ceramika z Bolesławca nie jest tania. Olbrzymia jej część wędruje za granicę, zwłaszcza do Japonii. W firmowym sklepie, jakby dla potwierdzenia tego faktu, kręciło się właśnie sporo Japończyków. A teraz dowiedzieliśmy się, że manufaktura ta wykonała specjalny serwis na zamówienie amerykańskiej CIA!
Największy garnek na świecie
Zatrzymajmy się jeszcze w Bolesławcu, niedużym, ładnym, 40-tysięcznym miasteczku, jeszcze z dwóch co najmniej powodów. To tu bowiem niejaki Johann Gottlieb Joppe w 1753 roku zrobił podobno największy na świecie kamionkowy garnek. Miał 2 m 15 cm wysokości i ważył 600 kg. Niestety wkraczająca na te tereny w 1945 r. Armia Czerwona nie mogła sobie odmówić tej przyjemności, aby go nie potłuc. Obecnie w Muzeum Ceramiki stoi jego replika, a garnek ten stal się ikoną Bolesławca. Tak wyglądają jego proporcje w stosunku do sylwetki człowieka.
Druga ciekawa rzecz: w polskim mieście stoi do dziś pomnik ufundowany przez pruskiego króla Fryderyka Wilhelma III dla uczczenia śmierci carskiego generała Michaiła Kutuzowa, który walnie przyczynił się do odwrotu wojsk Napoleona ze wschodu. Do prac zaangażowano znakomitych artystów: Karla Schinkla oraz Gotfryda Schadowa (autor kwadrygi na Bramie Brandenburskiej w Berlinie), który wykonał rzeźby czterech lwów.
Pomnik miał symbolizować przyjaźń prusko-rosyjską. Wkraczająca Armia Czerwona nie tylko uszanowała pamięć generała cara Aleksandra I, ale nawet oddawała mu hołd. Tu odbywały się uroczystości wojskowe. Przez długi czas trwały opowieści, że tu spoczywa serce generała, co było nieprawdą, bo wypreparowane trafiło do Petersburga. Mimo prób uszkodzenia, czy wysadzenia pomnika, przetrwał do dziś. Dodam, że Kutuzow zmarł w dość prozaiczny sposób, bo nie od ran wojennych, ale z powodu tyfusu. Nie pomogła wódka, którą podobno pierwszego dnia choroby dla kurażu sobie zaaplikował.
Podniebny jeździec
Na koniec, chociaż widzieliśmy jeszcze wiele wspaniałych rzeczy w Muzeum w Jeleniej Górze, obejrzeliśmy Park Miniatur Zabytków Śląskich w Kowarach i zwiedziliśmy średniowieczny zamek Czocha. Chcę wspomnieć artystę Grzegorza Siwego Pawłowskiego, którego odwiedziliśmy w Szklarskiej Porębie. Młody - 1981 rocznik, ale na oko wyglądający jeszcze młodziej. Myślę, że jego osobowość, sylwetkę, zamierzenia, plany i ambicje najlepiej charakteryzuje poniższe zdjęcie (tu wyjaśniam, że nie moje, pochodzi ze strony artysty na FB). Jego instalacje plastyczne znakomicie wpisują się w pejzaż. Grzegorz Pawłowski, to metaloplastyk i performer. Zdarza się mu urządzać pokazy live sculpture, gdy na oczach widzów z kloca drewna piłą, palnikiem i sprayem wydobywa jakąś formę. Mówi o sobie, że jest uczniem Dariusza Milińskiego, z zawodu tylko mechanikiem. Co więcej przyznaje się, że w szkole więcej wagarował niż siedział w ławce. Anatomii człowieka uczy się sam. No i w takim bałaganie rodzi się sztuka. Podobno większość twórców jest bałaganiarzami…
* * *
Na zakończenie dodam tylko, że był maj, kwitł bez, złocił się rzepak… Było pięknie i kolorowo! To była wspaniała sesja!
Renata Lipińska - Kondratowicz